piątek, 11 grudnia 2015

EmDo, EmDo-micro i deck-building

Wczoraj był fascynujący dzień w moim życiu planszówkowym (jak zwykle, gdy się widzę z Adrianem ;). Zagraliśmy w EmDo, do tego poznałam parę nowych gier, a dodatkowo byłam wcześniej w sklepie z grami na "zakupach świątecznych". Cóż fascynującego?

Gry, w które graliśmy. Częściowo przypadkiem, ale w sumie... same deck-buildery. Poznawszy Dominiona stwierdziłam, że to wybitnie nie mechanika dla mnie. I w sumie swoje zdanie podtrzymuję. Mimo Eminent Domain.

Zaczęliśmy od Eminent Domain Microcosm, czyli miniaturowej gry o tych samych grafikach, co Eminent Domain, i teoretycznie tej samej mechanice - w praktyce tylko o tych samych podstawach mechaniki. Gra jest króciutka, trochę za bardzo premiuje podbijanie drugiemu graczowi planet (bo tu się da!) w porównaniu do zdobywania własnych - zwłaszcza w grze dwuosobowej; możliwości jest o wiele mniej, mniej też czułam funu z gry.

Potem zagraliśmy w EmDo zwykłe - z wszystkim, co się dało (odpuściliśmy sobie tylko scenariusze). Doszła masa nowych technologii, wzrosło znaczenie i zastosowanie floty. Przegrałam (jak to zwykle na dwie osoby), choć już mniejszą różnicą punktów. Zdziwiło nas oboje, jak krótka zdawała się ta gra; i to mimo tego, że opóźnialiśmy zakończenie (wzięcie ostatniej karty Colonize) ile się dało - koniec końców kończyliśmy na Trade i punktach...
No i przy okazji się dowiedziałam, że od początku grałam na błędnych zasadach Trade/Produce, lol.

  Ostatnim z deck-builderów było Valley of the Kings. Mała, mało znana, o osobliwej tematyce. Jedna z pierwszych wyłożonych kart:

Jak byś sobie poradził w zaświatach bez swojego kota?

No i nie. Znaczy, gra niczego sobie, i lepsza od Dominiona, z pewnością. Ale wciąż, już w połowie gry, widać sporą dysproporcję - między graczem, który zna karty, który wie, w co warto iść i co jest ważne. Ja sobie nie zrobiłam silniczka do pozbywania się słabych kart, więc miałam śmieciową talię, a przy ograniczeniu do 5 kart na ręce bolesny okazał się moment, kiedy nie byłam w stanie nic kupić, nawet jeśli Adrian nie zagrał w swej turze efektu Each opponent discards a card. W połowie gry już było widać, że nie mam nic do gadania. Nie lubię efektu negatywnej kuli śnieżnej. Porównując do EmDo: tam w każdej chwili gry jesteś w stanie cokolwiek zrobić; może to być słabsze, niż gdyby się przygotowywało do tego dłużej, ale nawet takie słabe jakoś ci pomaga (dorzucając kartę do talii). Tu zupełnie tego nie czuć, w związku z tym, że praktycznie wszystko bazuje na kupowaniu kart.

Zatem... deck-building. Gry oparte na nieustannym rozszerzaniu swojej talii (w każdej turze) i optymalizowaniu jej tak, by zebrać jak najwięcej punktów. Poza EmDo - w którym talia składa się głównie z pięciu rodzajów kart o jednakowym działaniu i nielicznych technologii, a punkty trzepie się w sumie najczęściej z czego innego niż własna talia - nie podoba mi się ten motyw, nie ogarniam, nie czuję. Tego subtelnego momentu, w którym należy zacząć się pozbywać punktów-wartościowych kart z talii (żeby punktowały; Valley of the Kings) bądź też tego momentu, w którym należy zacząć zapychać talię punktami, które nic nie robią (tak zapamiętałam Dominiona). Do braku kontroli nad grą dokłada się nieznajomość występujących w grze kart, przez co już totalnie się nie przewiduje, jak właściwie sobie zaplanować rozgrywkę, i ZAWSZE jest się na przegranej pozycji względem gracza znającego grę (choćby li tylko raz grającego).

*
Wspomniałam też o zakupach. Raz na rok wypada poszaleć i poszerzyć biblioteczkę, hm? Pojawił się zatem Patchwork i Glass Road, na które czaiłam się już od dawna, Zaginione Dziedzictwo (na ile może być ciekawy Love Letter w innym wydaniu?), Poprzez wieki (może wreszcie polubię jakąś grę Portalu? Bo z opisów brzmi dobrze...), Callisto mini (bo czemu by nie - ok, jestem ciekawa, na ile ta wersja jest brzydsza od oryginalnej i jak wygodna w porównaniu z tamtą). Zastanawiałam się, czy by nie wziąć Tajniaków,  ale stwierdziłam, że wolę pierw zagrać w polską wersję - Codenames wydaje mi się grą o wiele bardziej... no może nie zależną językowo, co plastyczniejszą, wygodniejszą w graniu po angielsku. Polski jest mniej wieloznaczny.

Do tego jeszcze Hanafuda - ślicznie wydana (przez Trefla krakowskiego :)). Będzie trochę zabawy z poznawaniem tego... A tymczasem na horyzoncie brydż i Spartakus, i sen jako urodzinowe szaleństwo ;) I kolejny rok pełen grania ^^




 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz